piątek, 29 sierpnia 2014

1. Happy Birthday, Sam.

 
*nowa wersja rozdziału
1.
  Rok 2069, Coral End
 Zanim Cynthia otworzyła oczy poczuła znajomy zapach szarlotki. Rudowłosa przeciągnęła się leniwie i okryła się szczelniej kołdrą. Po chwili drgnęła gwałtownie i natychmiast wyskoczyła spod pierzyny. Pobiegła boso przez zimny korytarz i wydała z siebie ciche westchnienie ulgi, gdy dotarła do kuchni. Znajdujący się tam mężczyzna uniósł zdumione spojrzenie z nad wczorajszej gazety.
- Bałam się, że już cię nie zastanę – wysapała zdyszana.- Złożysz Samowi życzenia urodzinowe ode mnie, dobrze?
 Ojciec uśmiechnął się do niej szeroko, ale w jego łagodnych błękitnych tęczówkach nie dostrzegła ani cienia radości.
- Jasne, skarbie. Pewnie będę miał na to jakieś dziesięć minut, gdy będę go wiózł z Ivy Avenue na Brooks Square.
Biedny Sam, ciekawe z kim spędzi swoje dzisiejsze święto. Powinien być tu z nimi, z rodziną i przyjaciółmi, nie odosobniony w Złotej Strefie. Podświadomie potrząsnęła głową. Wiedziała, że nie powinni narzekać. Wiele rodzin, które zostają rozdzielone nie mogą sobie pozwolić na utrzymanie kontaktu. Przez Mur mogą przechodzić jedynie nieliczni, a listy rzadko docierają do adresatów. Jej ojciec, Martin Bailey, należał do tej niewielkiej grupki wybrańców, która mogła podróżować między Drewnianą a Złotą Strefą. Pracował jako taksówkarz. Nagle z zamyślenia wyrwał ją kobiecy głos.
- Cynthio jak ty wyglądasz! Jeszcze w piżamach? I boso... Przeziębisz się. Leć się przebrać w uniform.
Jej matka, w standardowym oliwkowym uniformie zapiętym aż pod szyję obrzuciła ich niezadowolonym spojrzeniem.
- Spokojnie, Ellen. Cynthia chciała mnie jeszcze zobaczyć przed wyjściem. Mam to zabrać?- spytał wskazując na plastikowy pojemnik, który kobieta trzymała w dłoniach.
- To ciasto dla Sama. Uważaj, gorące. 
Cynthia z uśmiechem przyglądała się żegnającym się rodzicom. Odkąd pamiętała zawsze robili to na ten sam sposób. Ich jasne blond czupryny stykające się czołami.
- Jedź już. McMillan znów będzie narzekał - dodała rzeczowo Ellen.
McMillan był przełożonym jej ojca, który od dawna szukał okazji by go zwolnić.
Zanim wyszedł potarmosił ją po jej rudej roztrzepanej czuprynie i tyle go widziała.
 Kiedy i ona opuściła mieszkanie, ubrana w uniform i starą wiatrówkę Sama z torbą przerzuconą przez ramię ruszyła do szkoły. Nagle poczuła, że ktoś się za nią skrada. Doskonale wiedziała kogo zaraz ujrzy. Metr osiemdziesiąt, kręcone blond włosy, orzechowe oczy, niepospolite poczucie humoru, cały Cecil Fenty.
- Cześć, Cecil. Nie mógłbyś choć raz normalnie się przywitać?
Mówiąc to Cynthia odwróciła się w stronę towarzysza, a na jej twarzy pojawił się szeroki uśmiech. Jej nieodłączny przyjaciel z dzieciństwa uśmiechnął się zadziornie.
- Dlaczego miałbym być tak nudny i przewidywalny jak reszta? Nie dasz mi tej satysfakcji, co?
- Jesteś przewidywalny będąc nieprzewidywalny. Zapomnij Mnie nie nabierzesz na te swoje brązowe oczęta.
Chłopak wyszczerzył szeroko zęby.
- To tylko kwestia czasu jak i ty dasz się udobruchać, Dzwoneczku.
Cynthia drgnęła zdziwiona słysząc swoje stare przezwisko, ale w odpowiedzi potrząsnęła jedynie głową.
- Gotowa na dyskusję?
Ponownie ją zaskoczył. Uniosła pytające spojrzenie.
- Tessa ci nie mówiła? Dzisiaj ktoś ze Złotej Strefy ma złożyć nam  w szkole wizytę. Znowu będą udawać, że coś robią.
Rudowołosa krzywi się nieznacznie i ponownie potakuje. Doskonale wiedziała, że tym co łączyło ją z przyjacielem najbardziej to nienawiść do Złotej Strefy. Ludzie, którzy tam mieszkali nigdy nie interesowali się życiem i problemami biedniejszej części miasta. Ich hasła propagandowe głosiły jednakże coś odwrotnego. Tessa, jej  przyjaciółka i najlepsza uczennica w szkole wierzyła, że jeśli się tam przeniesie to na pewno uda się jej dokonać zmian. Sam również kiedyś tak sądził. Czy dalej tak było?  
Tego nie wiedziała. Odkąd pożegnała się z bratem minęły już dwa lata i choć wymieniali listy to czuła, że to nigdy już nie będzie to samo. Chyba, że i ona będzie musiała tam odejść. O tym jednak wolała nie myśleć. Uważała bowiem, że potrzebna była bardziej tu, w Drewnianej Strefie, gdzie na każdym kroku ktoś potrzebował pomocy. Jej rodzina była jedną z bogatszych w strefie, co oznaczało, że starczało im na wykarmienie rodziny składającej się z niej, jej młodszej siostry Lillian, rodziców, a wcześniej również Sama. Popołudniami jako wolontariuszka trafiała do różnych rodzin, bywało ciężko, czasem brzydziła się tego co robi, chciała tam uciec, ale potem zdawała sobie sprawę. Nie powinna uciekać.
Powoli zbliżają się do gmachów szkoły, ratusza i szpitala. To jedyne nowoczesne budynki w tej strefie, reszta zbudowana jest z najtańszych materiałów. Jakimś cudem zdążają na pierwszą lekcję.
~ 
- Co to za niecierpiąca zwłoki sprawa, Cecil? - wyrzuciła z siebie rudowłosa stojąc przed swoją klatką w środku nocy, ubrana jedynie w piżamy i czarną wyciągniętą bluzę.
Przed chwilą dostała od niego sygnał, który wysyłali sobie w razie wyjątkowych sytuacji. Prawda była taka, że Cynthia często wymykała się nocą z domu. Czasem sama, czasem towarzyszył jej Cecil. Wtedy czuła się wolna. Oczywiście złamanie godziny policyjnej było przestępstwem, ale Strażnicy Ładu patrolowali jedynie w wyznaczonych miejscach. Teraz niecierpliwie czekała na odpowiedź przyjaciela. Jego oczy błyszczały tym samym blaskiem co cztery lata temu, gdy po raz pierwszy wybrali się na taką nocną eskapadę.
- Nie masz ochoty osobiście złożyć życzenia Samowi, Dzwoneczku?
Słysząc te słowa serce podskoczyło jej do gardła. Oczywiście, że tego chciała, ale włóczenie się nocą po Drewnianej Strefie było niewinnym wykroczeniem w porównaniu z tym. Nikt nie wiedział co działo się z tymi, którzy przeszli przez Mur i zostali nakryci. Mówiono, że takie osoby trafiały do specjalnych zakładów z których nikt nie wychodził żywy.
- Co ty wygadujesz, Fenty. Jak mielibyśmy tego dokonać? Złapią nas.
- Nie wierzę. Czyżby nasza mała rebeliantka nagle zaczęła się bać? Chodź, coś ci pokażę – odparł i wyciągnął rękę jej stronę.
Cynthia obdarza go długim krzywym spojrzeniem, ale po chwili chwyciła jego dłoń z wdzięcznością. Ręka Cecila jest ciepła, sucha i silna jak zawsze. Dzięki niej od razu poczuła się bezpieczna. Ruszyli szybkim krokiem, idąc ramię w ramię.  Co jakiś czas zatrzymywali się w ciemności nasłuchując czy nikt się nie zbliża. Skręcali nieskończoną ilość razy, aż w końcu dotarli do opuszczonego domu położonego tuż przy Murze. Kiedy znaleźli się w środku, Cecil włącza latarkę. Pomieszczenie było opustoszałe poza fotelem stojącym na środku pokoju. Chłopak ruszył w jego stronę.
- Cecil co to za miejsce? Możesz mi to wszystko wyjaśnić?
- W swoim czasie, Dzwoneczku. Na razie nie mogę.
Cynthia zacisnęła wargi starając się zamaskować zdenerwowanie. Cecil nigdy nie miał przede nią tajemnic i to martwiło ją najbardziej. Nagle w miejscu, gdzie przed chwilą stał fotel pojawiła się klapa. Rudowłosa przyglądała się temu wszystkiemu oniemiała. Cecil jednakże nic sobie z tego nie robi, wyjął ze swojej kieszeni klucz, stary i wielki, po czym ją otwiera.
- Trzymaj.- powiedział gładko, podając jej latarkę.- Ja zejdę pierwszy, a ty poświeć, moja gwiazdko.
Cynthia prychnęła śmiechem jak oburzona kotka, ale schyliła się by wykonać polecenie. Kiedy chłopak znalazł się już na dole, sama zaczyna schodzić. Drabina jest drewniana i mokra od wilgoci. Przez moment obawiała się czy nie jest aby spróchniała, ale szybko odrzuca tę myśl. Kiedy dziewczyna jest już na dole Cecil ponownie spróbował złapać ją  za rękę. Odrzuciła ją. chciała tego dokonać sama. Bez niczyjej pomocy. Zresztą i tak nie byłoby to możliwe. Tunel był niski i ciasny, tak, że musieli iść jeden za drugim. Cecil prowadził. Cynthia uśmiechnęła się pod nosem, wiedziała, że nigdy nie wybaczy mu, że to on pierwszy odkrył przejście pod murem. Nagle przyjaciel zatrzymał się gwałtownie.
- Jesteśmy dokładnie pod Murem.- wyszeptał, a ona znowu zapragnęła z powrotem znaleźć się w łóżku.
Wyjście z tunelu znajdowało się w starej altanie położonej w pięknie oświetlonym ogrodzie. Rosło w nim wiele kwiatów i płynęła przez niego rzeka, nad którą pochylały się wiekowe wierzby. Ten widok zaparł im obojgu dech w piersiach. Po ich stronie muru nie dało się ujrzeć czegoś takiego.  W oddali widać było wysokie szklane apartamentowce. Cecil podszedł do niej i objął ją prawym ramieniem i stwierdził radośnie:
- I widzisz? Udało nam się.
Rudowłosa odetchnęła głęboko i bez słowa ruszyła przed siebie. Musiała  odnaleźć brata.

czwartek, 21 sierpnia 2014

Prolog

0.


Rok 2052, Myrr

Wokół wszystko stanęło w ogniu, słychać było okrzyki mieszkańców oraz rytmiczny odgłos butów należących do maszerujących Strażników Ładu. Martin miał dwadzieścia pięć lat, żonę i małego dwuletniego synka, Sama. Wracał akurat z pracy, gdy wybuchła panika, a uzbrojona armia dowódcy Clarka wkroczyła do miasta. Martin Bailey może nie był wykształconym człowiekiem, ale przeczuwał już wcześniej, że to już tylko kwestia czasu jak opozycja obali dotychczasowy rząd. A teraz gdy umarł prezydent, Robert Yeath, jego przeciwnicy z chęcią to wykorzystali. Prawdę mówiąc to nie było to w tej chwili dla niego najważniejsze. Bardziej martwił się o swoją rodzinę, którą musiał odnaleźć i wyprowadzić bezpiecznie ze stolicy. Kiedy już będą z dala od centrum wydarzeń nic im nie będzie zagrażać. Jednak gdy dotarł do ich maleńkiego domu, zastał puste mieszkanie.
- Ellen!? Sam!? Jesteście tu?
Kiedy odpowiedziała mu cisza poczuł, że ogarnia go coraz większa panika. Postanowił jednak odezwać się jeszcze raz.
- Ellen, proszę, to tylko ja, Martin. Nic nam nie grozi.
Nagle usłyszał czyjś serdeczny śmiech, a potem odezwał się niski, aczkolwiek melodyjny głos.
- Czyżbyś naprawdę był tak tępy, Bailey aby twierdzić, że jesteś w tej chwili bezpieczny? Teraz już nikt nie może tego powiedzieć, ale nie martw się o rodzinę. Z tego co wiem ukryli się u tej starej wariatki Mildred.
Ogarnęła go dziwna konsternacja. Co Serge Gray robił w jego mieszkaniu? Kiedy odwrócił się w jego stronę na twarzy kolegi zakwitł ironiczny uśmieszek. Minęło pięć lat od ich ostatniego spotkania, a on ani trochę się nie zmienił. Nadal był nieziemsko przystojny, a jego kruczoczarne włosy i stalowe oczy, wciąż pewnie wzbudzały pożądanie wielu kobiet.
- Serge, czemu zawdzięczam tę wizytę?- spytał chłodno Martin krzyżując ręce na piersi.
- Daruj sobie ironię, Martin. To raczej moja specjalność - Kiedy zauważył, że dawny przyjaciel uśmiechnął się pod nosem, kontynuował.- Słyszałem, że masz zamiar opuścić Myrr. Czy to prawda?
- Tak, jak najszybciej. Więc marnujesz mój czas, Serge.
- Przynajmniej tak ci się wydaje. Potrzebujesz mnie, a ja ciebie.
- Ty mnie potrzebujesz? Ty? Człowiek z Wyższych Sfer? Dlaczego?
Nagle rozległ się płacz niemowlęcia, dochodził on z sąsiedniego pokoju. Martin spojrzał zdumiony na dawnego przyjaciela, ale jego twarz pozostała niewzruszona.
- Może przejdziemy do tamtego pomieszczenia, Bailey, co ty na to?
Martin skinął głową i bez słowa podążył za nim. Pokój do którego przeszli służył im jako sypialnia, a cichy płacz dochodził z łóżeczka Sama. Znajdowało się w nim maleńkie łyse niemowlę zawinięte w kolorowy kocyk.
- Co to za dziecko? Co to ma znaczyć?- spytał ostrzej, zaniepokojony już tą całą sytuacją.
- To bez znaczenia. Musisz tylko zabrać ją ze sobą.
- Ja!? Czyżbyś zwariował, Serge!? Dlaczego ty się nią nie zajmiesz?
- Niedługo całe te polityczne zamieszki się skończą i jak myślisz jak ludzie zareagują, gdy nagle zobaczą samotnego mężczyznę z dzieckiem? To wzbudzi podejrzenia, a wtedy ani ja ani to niemowlę nie będziemy bezpieczni- mówił to wolno, spokojnie, ale w jego głosie dało się wyczuć strach.
- I myślisz, że się na to zgodzę? Że przygarnę obce dziecko? Co powie na to Ellen?
- Och, na pewno jakoś to przełknie jak usłyszy, że to ja pomogę wam wydostać się z miasta i opłacę waszą podróż. A dziecka nie musisz przygarniać. Możesz je zawsze komuś oddać, ale gdy już upewnisz się, że będzie bezpieczne. Tak jak ja – Serge uśmiechnął się beztrosko wypowiadając ostatnie słowa.
- W coś ty się wpakował człowieku?
Mężczyzna westchnął ciężko, ale z jego twarzy nie spłynął uśmiech.
- Nawet nie potrafiłbyś sobie tego wyobrazić.